Dokocenie to znacznie trudniejsze przedsięwzięcie niż nam się zwykle zdaje. Koty to stworzenia o silnie terytorialnym i łowczym instynkcie. Dla rezydenta pojawiający się w domu nowy osobnik jest więc po prostu intruzem, ale też ofiarą, którą trzeba dopaść i pozbyć się jej natychmiast, by wszystko wróciło do normy. Jak zatem ten trudny czas wprowadzania do domu nowego kota przejść w miarę bezboleśnie, no i jak my poradziłyśmy sobie z tą napiętą sytuacją? Oto opowieść o wielkim przewrocie, którego wchodząc do ustabilizowanej kociej codzienności życia Feli, dokonała mała Janinka.
Czasami jest tak, że przyplącze się do nas jakiś kociak i tym samym stawia nas poniekąd w sytuacji bez wyjścia, no przecież nie zostawimy biedaka na pastwę losu. Zabieramy więc malucha ze sobą, choć w domu jeden mruczek już z nami mieszka… i wtedy zaczyna się problem.
Stary kot daleki jest od naszych altruistycznych odruchów i zupełnie nie rozumie dlaczego jakiś brzdąc pachnący nie wiadomo czym, zaczyna się panoszyć po terenie, na którym reguły od dawna ustalone głoszą jedyną słuszną prawdę, że wszystko w obrębie tego lokum należy do rezydenta. Dotąd jego spokojne życie zmieniło się w koszmar, do którego zakradł się chaos. Nagle nic nie jest po staremu, a co gorsza uwaga ukochanego opiekuna rozprasza się na dwoje z naciskiem na okropnego przybysza.
Rozwiązanie jest jedno — myśli kot rezydent — trzeba wroga się pozbyć albo metodą fizycznej likwidacji, albo silnej perswazji, czyli takiego uprzykrzania życia nowemu, że w końcu sam się wyniesie! I dobrze, niech wraca, skąd przyszedł.
Inny scenariusz, czyli mój np., to taki, że patrząc na ukochanego kotka, przykro nam, że podczas długich godzin naszego pobytu w pracy, siedzi biedak sam. Chcemy mu zapewnić towarzystwo, no i organizujemy kolejnego kota.
Znów, to tylko nasza motywacja i logika. Dla kota zupełnie nie ma znaczenia, co sobie myślimy na ten temat. W jego opinii zgotowaliśmy mu piekło, a było przecież tak fajnie i komu to przeszkadzało? No i wychodzi na to, że tylko nam… ale o tym dowiadujemy się zdecydowanie poniewczasie, kiedy kłopot dokocenia daje już domownikom się we znaki.
Opowiem Wam więc, jak to było z Janina i Felicją, gdzie popełniłam błędy i co zrobić, by się ich ustrzec.
Dlaczego drugi kot?
Moja historia to właśnie ten wyżej opisany drugi scenariusz. Chciałam mojej cudownej kotce Feli zapewnić towarzystwo. Miałam rzecz jasna świadomość, że koty są z natury samotnikami, ale wiedziałam też, że tonkijskie — czyli rasa mojej Feli — to bardzo towarzyskie stworzenia, lgną do ludzi i świetnie dogadują się z innymi osobnikami swojego gatunku. Od początku więc miałam w planach jeszcze drugą kotkę. Poczekałam na okazję, kiedy w hodowli pojawiła się biologiczna siostra Felicji i po prostu dopięłam na ostatni guzik to, co nakreśliłam sobie znacznie wcześniej. To nie była zatem spontaniczna decyzja, ale przemyślane przedsięwzięcie z dużą szansą powodzenia — tak sądziłam. Nie spodziewałam się aż tylu kretowin po drodze.
Fela umaszczeniem podobna jest do swojego taty, ma błękitne oczy i przypalany pyszczek. Przypomina kota syjamskiego. Janina po mamie jest przepięknie srebrna, jednolicie gładka, z uszami i ogonem tylko nieco ciemniejszymi od reszty drobnego ciałka. Niektórzy twierdzą, że wygląda jak skąpana w kurzu, ja uważam, że raczej w gwiezdnym pyle. Nosek pokryty niebieskim mchem i migdałowe oczy w przenikliwie zielonym kolorze sprawiają, że Janina wygląda jak przybysz z obcej planety, mały, śmieszny Ufoludek, cudownie żywiołowy, bardzo kontaktowy, przymilny i fantastycznie zabawny.
Pierwsze spotkanie
Janina — jak na wychowankę dobrej hodowli przystało — przyjechała oczywiście z pakietem wszelkich badań i szczepień, ale w pierwszej kolejności pokazałam ją naszemu lekarzowi weterynarii. Dopiero po tych oględzinach zabrałam ją do domu. Nie zdziwiłam się, kiedy na widok kontenerka z dziwnym przybyszem w środku Fela najeżyła się jak szczotka i zasyczała złowieszczo. Ta reakcja była łatwa do przewidzenia. Zamknęłam Janinę w sypialni, gdzie miała już przygotowaną kuwetę, nowo kupione miseczki z suchym i mokrym jedzeniem oraz w różnych miejscach rozłożone naczynia ze świeżą wodą. Jak mówiłam — przygotowałam się na przyjęcie nowej kotki.
Dość szybko Janinka poczuła się swobodnie. Żadnych problemów adaptacyjnych. Nie chowała się, jadła z apetytem, załatwiała swoje potrzeby do kuwety perfekcyjnie, była ciekawa każdego zakamarka a najbardziej tego, co w pozostałej części mieszkania.
W tym samym czasie Fela usztywniła się, jakby połknęła kij. Była wyraźnie zdenerwowana. Wciąż krążyła pod zamkniętymi drzwiami sypialni. Nie mogąc się wyciszyć, wałęsała się po mieszkaniu w poszukiwaniu miejsca odosobnienia.
Co jakiś czas pakowałam Janinę do transportera i zanosiłam do pokoju Feli, by mogły się obwąchać, popatrzeć na siebie. Kolejny raz syczenie, warczenie, po prostu nerwowość i agresja. Przestraszona Janina chowała się w kącie transportera. Wiedziałam, że nie mogę ich w tym stanie skonfrontować, ale też, że w ten sposób stawiam Janię w roli ofiary w zamknięciu. Sesje widzeń były więc naprawdę krótkie.
Kupiłam nowe zabawki, by Fela nie miała poczucia, że oto nowa coś jej zabiera, a Janina, nie musiała żebrać o cudze. Tak też pojawiły się w domu kolejne rybki, piłeczki, pompony dla jednej i drugiej, tyle że Janinka — owszem bawiła się z ochotą, jak to małe kocię, ale Fela o zgrozo — zamknęła się na zabawę zupełnie, w ogóle na wszelką aktywność. Stała się apatyczna i wyraźnie popadła w rodzaj kociej depresji.
Zepsułam kota
Fela nie tylko przestała się bawić, ale co gorsza, zupełnie straciła zainteresowanie tak ważnymi dla nas dotąd pieszczotami. Przestała mruczeć, nie dawała się pogłaskać, unikała mojego dotyku, ostentacyjnie odwracała ode mnie głowę, przenosiła się na inne miejsce, kiedy próbowałam przysiąść się do niej. Serce mi pękało, próbowałam przemawiać czule, głaskać najdelikatniej, brałam na ręce. Ewentualnie nie protestowała, ale zero interakcji. Koty tonkijskie to straszne gaduły, o czym wielokrotnie pisałam. Feli też jej kocia buzia wcześniej się nie zamykała, aż do momentu pojawienia się Jani. Teraz zamilkła, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie, okropny urok, straciła głos, kompletnie się zacięła.
Felicja z wesołej małej kotki stała się posągową, poważną kocicą. Jeju! Gdzie moja stara dobra Fela?! Co ja najlepszego zrobiłam?! Zepsułam kota! I to jak! Właśnie z taką myślą biłam się przez kilka dni, a wyrzuty sumienia tarmosiły mnie niemiłosiernie.
Krok po kroku, coraz bliżej
Dokocenie mnie przerosło, właśnie takie przykre wrażenie dopadło mnie bezlitośnie i nie opuszczało nawet na moment. Czułam się paskudnie, widząc, jak moje działania — przecież w dobrej wierze podjęte — podstępnie obróciły się w sytuację, w której niechcący zaserwowałam mojej ulubionej Feli ogromny stres, odbierając jej tym samym wcześniejszą radość życia. Jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane, a ja właśnie tę szatańską posadzkę wyglancowałam na błysk jak się patrzy.
Wzięłam kilka dni urlopu, cały czas czytałam porady behawiorystów i coraz większy mętlik miałam w głowie. Spotykałam się ze skrajnie różnymi poradami, a to, że koniecznie należy izolować koty, a to, że w żadnym wypadku nie fundować im stresu związanego z zamknięciem i odosobnieniem. Zaznajamiać z zapachami, odseparować od obcych zapachów. Dać się „dogadać” kotom, nie dopuścić do najdrobniejszych prób konfrontacji. Nie mogłam spać, chciało mi się płakać, stale obserwowałam każdy ruch Felicji, właśnie jej, bo o Janinę byłam jakoś dziwnie spokojna. Czekałam jak na akt łaski, na najdrobniejszy choćby gest przyjaźni ze strony Feli i nic…
W końcu stwierdziłam, że znając dobrze Felę i coraz lepiej Janinę, po prostu zacznę działać intuicyjnie, wybierając z tysiąca porad te, które wydają mi się najsensowniejsze w naszej konkretnej sytuacji.
Uznałam, że mimo wszystko wzajemne poznawanie zapachów jest ok. Wiem, że koty świetnie wyczuwają swoją obecność i nie trzeba ich uczyć obwąchiwania, ale też nie o to idzie, by nosić drzewo do lasu, ale by pomóc kotom skojarzyć swoje zapachy z czymś przyjemnym. Przynosiłam więc Feli kocyk Janiny, by mogła go spokojnie obwąchać. Kiedy zaczęła na nim spać, uznałam, że to dobry wstęp do podjęcia śmielszych kroków. Odtąd karmienie organizowałam po dwóch stronach zamkniętych drzwi z kocykiem Jani leżącym obok miski Feli, by w ten sposób zapach nowego kota zaczął się Felicji dobrze kojarzyć z pysznym posiłkiem. Kotki słyszały się, czuły, a przez szparę pod drzwiami dotykały swoich łapek, nieśmiało, nerwowo, ale jednak jakiś kontakt następował.
W końcu uchyliłam drzwi szerzej. Obie kotki patrzyły nieufnie. Janina z zaciekawieniem, Fela raczej z niepokojem. Kiedy uznałam, że nie syczą, nie prychają i nie warczą, sypialnię otwarłam całkowicie. Usunęłam się, pozostając jednak w bezpiecznej odległości, by miały swobodę kontaktu, ale też, bym mogła w razie konieczności szybko je rozdzielić.
Zawieszenie broni, cicha akceptacja
Od momentu otwarcia drzwi, już więcej ich nie zamykałam. Nie musiałam izolować kotek, nie były wobec siebie agresywne. Janina ze swoją słodką niefrasobliwością od razu zapałała przyjaźnią do starszej siostry. Zaczepiała, chciała się bawić, łaziła za nią krok w krok, gramoliła się do spania obok niej, choć oczywiście miejsc do spania w domu jest kilka, więc nie mają potrzeby odpoczywania obok siebie.
To zresztą kolejna z mądrości wyczytanych u jednej z behawiorystek, że oto koty tak naprawdę nigdy nie mają ochoty spać w swoim towarzystwie, a godzą się na taki stan rzeczy, bo nie mają wyboru, czyli innego miejsca do leżakowanie. Otóż stanowczo zadaję temu kłam! Moje kotki maja całą paletę miejsc idealnych do sjesty i często zresztą korzystają z zupełnie osobnych legowisk, ale równie ochoczo śpią ze sobą szczelnie przytulone i nikt mi nie powie, że robią to wbrew sobie…
Oczywiście półeczki na balkonie stały się wspólnym miejscem przesiadywania na słońcu. Razem też jedzą i choć każda ma swoje miseczki, nie są specjalnie przywiązane do sztywnego podziału i często się nimi wymieniają. W międzyczasie czytałam również, jak szkodliwe ponoć jest zmuszanie kotów do jedzenia we własnym towarzystwie. Że się spieszą, że nie mogą w spokoju się najeść, że przeszkadza im wzajemne mlaskanie… stosując się więc do zaleceń, każdą karmiłam w osobnym pomieszczeniu, ale miseczki w naturalny sposób wędrowały po mieszkaniu, skracając dystans między sobą, bo dziewczyny i tak wyjadały sobie wzajemnie, odwiedzając nieustannie swoje jadłodajnie. W końcu stanowiska spożywania posiłków stanęły w jednym miejscu i nie ma mowy o jakiś niesnaskach. To zdecydowanie wspólne radosne pałaszowanie w rodzinnej atmosferze, a nie walka o byt i kawałek wyrywanego sobie z mordki ochłapu jedzenia.
A co z tym mruczeniem?
Kotki, zgodnie zresztą z relacjami wielu opiekunów, którzy przez dokocenie przeszli, zgrały się, polubiły i trzymają sztamę. Zajęło im to jakieś dwa tygodnie, ale obyło się bez zawziętej agresji. Podgryzają się, boksują, zaczepiają. Ponownie myślę, że informacje o straumatyzowaniu jednej lub drugiej takim właśnie zachowaniem, są mocno na wyrost. Tym kocim zapasom i pogoniom towarzyszy naprzemienność, a do tego rzetelne wzajemne wylizywanie się. Nie ma więc w relacji Feli i Janiny agresora i ofiary. Jest symetria.
Fela wykazuje zachowania rozsądnej statecznej kotki, ustępuje Janinie, dba o nią jak prawdziwa starsza siostra. Jania prowokuje zabawy i chętnie poddaje się aktom higieny, którym Fela ochoczo ją obdarowuje. Kotki są po proste nierozłączne….
Tylko ja czekam z utęsknieniem, aż Felicja mi „wybaczy”. Po dwóch i pół tygodniach trudu dokocenia Fela przyszła do mnie nad ranem, jak to wcześniej miała w zwyczaju i zaczęła się tulić. Byłam zachwycona. Miziałam, drapałam, a ona na raty próbowała zamruczeć. Brzmiało to, jak odpalanie zepsutego silnika w samochodzie, ale wreszcie zaskoczyła i zaczęła mruczeć śmielej. Trwało to krótko, bo po chwili zjawiła się Janinka i czar prysł. Felicja się rozmagnesowała i zacięła ponownie. Tak minęły kolejne dwa tygodnie w ciszy, aż… zachorowałam. Kiedy tkwiłam w łóżku z gorączką, obie nie odstępowały mnie na krok. Leżały albo na mnie, albo obok mnie. Nawet dyskomfort fatalnego samopoczucia nie był mi w stanie popsuć radości z tego, że Felicja znów się do mnie tuli, choć nadal po cichu.
Wysoka temperatura spadła i poszłam w odstawkę, bo moje kotki znów skupiły się na sobie. Jest ok, przecież o to mi chodziło, żeby w sobie odnalazły towarzystwo. Są przecież siostrami w obrębie tego samego gatunku. Ja jestem tylko zatroskaną ludzką mamą, która z honorem zamierza cierpliwie znosić niewygody odrzucenia i czekać na powrót dawnej wylewności Feli i wiece co, widzę zwiastun. Od dwóch dni Fela przychodzi rano na umizgi. Bodzie główką jak kiedyś, liże moją rękę, mruczy i to jak! Pełną piersią! Wiem, że na regularność takich zachowań jeszcze muszę poczekać, ale przecież nigdzie się ni wybieram. Przyjaźń człowieka z kotem jest emocjonalną inwestycją na długie lata i oby jak najdłuższe.
Początek spokojnej stabilizacji
Za nami 8 wspólnych tygodni. Jest świetnie. Kamień spadł mi z serca, kiedy widzę jak Janina i Fela współgrają ze sobą, wiem, że dokocenie miało sens, trzeba było tylko zacisnąć zęby, zachować spokój i działać z wyczuciem.
Wciąż jeszcze jest na co czekać. Felicja nieśmiało zaczyna bawić się ze mną, przynosi ulubiony pomponik, czeka by rzucić, ale dość szybko się zniechęca. Coraz częściej się przełamuje, ale daleko jeszcze do Feli, którą pamiętam. Przeżyła więc historię wprowadzenia do domu nowego kota bardzo, ale mam cichą nadzieję, że nie będzie pamiętać złych doświadczeń i z czasem zatrą się jej wszystkie negatywne odczucia na rzecz tych najnowszych, czyli radości z towarzystwa zabawnej młodszej siostry.
Obie kotki chodzą za mną krok w krok. Kiedy smacznie śpią, a ja wychodzę np. do kuchni, natychmiast się zrywają, by być przy mnie. Biorę prysznic, obie leżą na dywaniku pod kabiną. Idę spać, zaraz są na łóżku lub tuż obok. Mam z nimi moc radości. To uczucia, których opisać się nie da. Siłę relacji między człowiekiem a zwierzęciem poznałam najpierw przy nieodżałowanej Frani, po jej odejściu przy Feli, teraz dzięki pojawieniu się Janinki mam te piękne emocje w zdublowanej wersji, jestem więc szczęściarą.
Będę Wam donosić co u nas i kiedy Fela wróci w pełni do dawnej formy, będziecie pierwszymi, którym o tym opowiem. Zatem mam szczerą nadzieję, że do rychłego usłyszenia.
Podsumowanie
Opowiedziałam o tym, jak dokocenie wyglądało u mnie, ale, by usystematyzować merytorycznie temat przyjmowania nowego kota pod dach, pamiętajcie:
- Niektóre koty nigdy nie pogodzą się z nowym osobnikiem, nie funduj więc rezydentowi, który wykazuje płochliwość, źle reaguje np. na gości kolejnego mruczącego domownika, bo dokocenie ma małą szansę powodzenia.
- Nim wprowadzisz nowego kota do domu, przebadaj wszystkie swoje zwierzaki, by zminimalizować ryzyko zarażenia się jakąś chorobą. Każdy kot ma swoją własną „oswojoną” florę bakteryjną, która może okazać się niebezpieczna dla innego osobnika.
- Pamiętaj, że nowy kot w domu, to dodatkowe koszty i obowiązki.
- Nie puszczaj kotów na żywioł. Zasada niech „same się dogadają”, póki krew się nie leje, jest ok, zdecydowanie nie jest ok! To naprawdę bardzo trudna sytuacja dla kotów, a Ty jako odpowiedzialny opiekun masz im w tym pomóc. Przecież nie one same zafundowały sobie tę okoliczność.
- Zapewnij kotom możliwość przebywania w osobnych pomieszczeniach, z dostępem do własnych kuwet i miseczek z jedzeniem i świeżą wodą.
- Wprowadzaj kota stopniowo, na krótkie momenty obwąchania, w transporterze ustawionym na stole. Nowy z bezpiecznej wysokości będzie mógł obserwować rezydenta, a rezydenta z kolei nie będzie prowokowała zbyt bliska obecność nowego.
- Pozwól zapoznać się kotom ze swoimi zapachami, kojarząc jednocześnie tę woń z przyjemną sytuacją (pamiętasz — kocyk przy posiłku?).
- Stopniowo uchylaj drzwi, by koty mogły się zobaczyć. Cały czas czuwaj i nie dopuszczaj do agresywnych zachowań.
- Poświęcaj więcej uwagi rezydentowi. Zawsze z nim pierwszym się witaj, jemu pierwszemu podawaj jedzenie. Dbaj, by poczuł, że nic dla niego się nie zmieniło, że nadal jest najważniejszy i Twojej uwagi nie stracił za grosz. Nowy znacznie lepiej akceptuje warunki bycia „drugim”, w końcu on zyskuje dom, nic nie traci, w odróżnieniu od rezydenta, któremu właśnie zawalił się cały porządek rzeczy. Pamiętaj o tym, to bardzo ważne. No i na koniec punkt najważniejszy…
- Potrzebujesz uzbroić się w cierpliwość. Dokocenie może trwać dwa dni, kilka tygodni lub nawet miesięcy. Nie ma reguły. Cały czas zachowuj spokój i przede wszystkim obdarzaj zwierzaki ogromną miłością. Pomijając zupełną awarię, kiedy to koty po prostu nie nadają się do dokocenia, to cała reszta jest kwestią czasu. Wysiłek naprawdę się opłaci i w końcu doczekasz się mruczącej, szczęśliwej rodzinki. Powodzenia Ci życzę, sobie zresztą również.